sobota, 12 grudnia 2015

Chmielowo-drożdżowy normalizujący szampon JOANNA

Cześć!

Dziś parę słów o szamponie przeznaczonym dla włosów przetłuszczających się. Każdy kto robił sobie kurację drożdżową w postaci mikstury, łykał drożdżowe piguły albo chociaż korzystał z drożdży wie, że te grzyby mają specyficzny słodkawy zapach. Podobnie pachnie ten szampon. Osobom, które zwracają większą uwagę na zapach stosowanych przez siebie kosmetyków aromat wydobywający się z tej butelki może nie przypaść do gustu. A szkoda, bo szampon w swoim działaniu jest jak najbardziej ok.

Mam długie włosy i często noszę je związane, ponieważ rozpuszczone szybciej stają się kluchowate i nie wyglądają ładnie. Jednak stosowanie tego produktu na zmianę z Kallosem poprawiło znacznie ich kondycję. Szampon zawiera drożdże piwne, które jako bogate źródło witamin z grupy B i aminokwasów wpływają regulująco na procesy zachodzące na skórze głowy oraz chmiel, wykazujący działanie wzmacniające i przeciwłojtokowe. Efektem regularnego stosowania mają być dokładnie oczyszczona skóra głowy, puszyste, lekkie i pełne życia włosy, które pozostają dłużej świeże. 


Czy tak się stało?
Szampon spełnił wszystkie moje oczekiwania. Przede wszystkim włosy są dłużej świeże. Nie plączą się, pięknie rozczesują, nie było też reakcji alergicznej w postaci swędzenia. Czy są "pełne życia"? Może i tak ale przy tym bardzo karne bo bez problemu dały się ujarzmić. 

Sam szampon dobrze się pieni, bez problemu spłukuje. Wygodne opakowanie (300ml) sprawia, że można postawić je do góry dnem i wydostać produkt do ostatniej kropli. Konsystencja mogłaby być troszkę gęstsza ale nie ma stężenia wody, więc nie ma tu tragedii. Chyba jednym minusem tego szamponu jest zapach. Jest taki mdląco-gorzki, trochę mi przeszkadza, ale na szczęście nie jest taki intensywny na włosach. Później nawet znika albo przestaję zwracać na niego uwagę.

Produkty firmy Joanna z serii Tradycyjna Receptura były dostępne w Biedronkach pod koniec lata. Ale tutaj minus dla sieci supermarketów bo nie było wszystkich wariantów nie tylko szamponów ale i odżywek, dlatego w moje ręce dostał się tylko szampon. Odżywki odpowiadającej szamponowi szukałam w innych sklepach ale nie było tam nawet nic z tej serii.  Mimo to na rynku za niewielką cenę (ok.5-6 zł) dostępne są wersje: miód i proteiny mleczne (włosy suche i zniszczone), żółtko i kiełki pszenicy (włosy farbowane i rozjaśniane), skrzyp i rozmaryn (włosy cienkie, delikatne, ze skłonnością do wypadania), tymianek i tatarak (włosy z łupieżem).

I jeszcze jednak sprawa. Przeglądałam stronę producenta i zauważyłam, że te same dane na opakowaniu ma normalizujący szampon z ekstraktem z chmielu i drożdży piwnych z serii "Z Apteczki Babuni". Różnica jest tylko w składzie, o ile ten sam składnik może nie mieć innej nazwy. Przypadek? To trzeba rozsądzić.


Skład:
Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Sodium Chloride, Glycereth-2 Cocoate, Cocamidopropylamine Oxide, Polyquaternium-7, Allantoin, Faex Extract, Humulus Lupulus Cone Extract, Propylene Glycol, Alcohol Denat, Disodium EDTA, Citric Acid, Parfum, Hexyl Cinnamal, DMDM Hydatoin, Methylchloroisothianolinone, Metyhlisothiazolinone.

A wy? Mieliście produkt z tej serii? :)

Pozdrawiam, Paulina

sobota, 21 listopada 2015

Moje nowości nie tylko kosmetyczne

Cześć :)

Jest już po mega promocji -49% w Rossmann i moich urodzinach, więc mogę się już pochwalić co kupiłam i dostałam. Na pierwszy rzut idą kosmetyki, które złowiłam na promocji.

Do Rossmanna wybrałam się głównie po pomadki. Kocham się w odcieniach fioletu, więc produktów w tym kolorze nie mogło zabraknąć także w moim koszyku :) Są to: nr 008 Spicy Astor Heidi Color Last VIP, nr 30 Rimmel Lasting Finish by Kate, nr 380 Dark Night Waterl-oops! Rimmel Moisture Renew. Skusiłam się jeszcze na dwie w odcieniach różu - nr 204 Fushia Passion Astor Soft Sensation i nr 175 Pink Punch Maybelline Color Sensational oraz rzadko spotykaną u mnie czerwień nr 486 Eveline.




Ale skorzystałam także z promocji na oczy i twarz i do mojej kosmetyczki wpadła baza pod cienie Wibo, dwa korektory tej firmy oraz rozświetlacz i bronzer z różem Lirene.


16 listopada były moje 23. urodziny z tej okazji, oprócz mnóstwa życzeń (za które jeszcze raz bardzo dziękuję!), dostałam:

Od męża kocoszalik Stradivarius i książkę Tajniki makijażu Ewy Grzelakowskiej-Kostoglu znanej publicznie jak Red Lipstick Monster. Od rodziców srebrne kolczyki z zawieszką, od przyjaciół naszyjnik YES, od najstarszej siostry słodką piżamę w ciastkowe ludziki a od drugiej siostry zestaw Fa i czekoladki. Zrobiłam też prezent sama sobie i kupiłam trzecią część Wilkozaków. 






Do domu natomiast nabyłam w Pepco białą ramkę na zdjęcia, dwa świeczniki, wazon i kapcie-świnki. W Rossmannie była promocja na świece, więc uzupełniłam braki :)




Przepraszam za jakość zdjęć. Robiłam je telefonem, więc nie wszystkie są w miarę wyraźne ;)

Pozdrawiam :)

sobota, 14 listopada 2015

Projekt Ślub: O jak organizacja, czyli od czego zacząć planowanie ślubu i wesela

Od 30. maja 2015 r. jestem szczęśliwą mężatką. Planowanie ślubu i wesela było dla mnie niesamowitą frajdą. Wiele osób, zainteresowanych obmyślaniem swojego najważniejszego dnia w życiu, pyta mnie o to, jakiego wybraliśmy fotografa, orkiestrę, salę... Pomyślałam, że stworzę cykl postów, które będą pomocne dla tych, którzy chcą razem spędzić życie, mając obrączkę na palcu.


Planowanie wesela, warto zacząć jak najwcześniej. Dlaczego? Wtedy mamy szansę na zapoznanie się z większą ilością ofert oraz nawiązanie współpracy z najbardziej rozchwytywanymi w branży. Zaręczyliśmy się 16. listopada 2013 r. a organizację zaczęliśmy na początku 2014 r. Było to zależne od dostępu sali, którą wybraliśmy. 

Nasze wesele, z racji posiadania dużej rodziny ze strony mojej i męża, było dosyć... spore. Liczyło ponad 200 zaproszonych. Wybór sali był dosyć prosty ponieważ zależny był od tego ilu gości mogłoby się w niej zmieścić. Od razu też zadaliśmy sobie pytanie czy nasze wesele ma być przygotowywane przez nas czy mielibyśmy je "na gotowe". Nie zastanawialiśmy się długo i po szybkiej konsultacji z rodzicami, którzy dali nam wolną rękę i byli fundatorami, zdecydowaliśmy się na drugą opcję. Teraz trzeba było znaleźć odpowiedni lokal. W poszukiwaniach pomógł nam Internet. Nasz wybór padł na Dom Biesiadny "Czerniecówka" w Wojciechowie. Powodów było kilka. Zależało nam przede wszystkim na jakości serwowanego jedzenia, ładnym wystroju sali, pojemności, odległości od kościoła oraz ceny. Nasze wesele było jednodniowe, dlatego koszt jednego talerzyka, z wyłączeniem tortu i alkoholu wynosił 180 zł. Gdybyśmy się jednak zdecydowali na poprawiny, za drugi dzień zapłacilibyśmy dodatkowe 90 zł. 

Po wpłaceniu zaliczki założyłam sobie "weselny zeszyt", w którym zapisywałam wszystkie nurtujące mnie pytania, numery telefonów, oferty, inspiracje itp. To jest bardzo dobra i przydatna rzecz, ponieważ wszystko dotyczące waszego najważniejszego dnia w życiu znajduje się w jednym miejscu. Podobne zeszyty miały moje siostry, gdy wychodziły za mąż.


Warto też wspomnieć, że jeśli bierzecie ślub w atrakcyjnych miesiącach (czerwiec-wrzesień) to warto zarezerwować sobie datę i godzinę już sporo wcześniej. Najbardziej rozchwytywaną godziną jest 15.00 bo jest to najbardziej optymalna pora. Ani za późno ani za wcześnie. Oczywiście w ustaleniu godziny ślubu trzeba wziąć pod uwagę miesiąc i porę roku. W październiku, np. o godzinie 17.00 jest już ciemno, a w czerwcu słońce jest jeszcze wysoko na niebie.

Jeśli bierzecie ślub cywilny, to najwcześniej "zaklepać" termin możecie dopiero 6 miesięcy przed uroczystością. My braliśmy ślub konkordatowy, ale termin razem z godziną zajęliśmy w styczniu 2014 r., tego samego dnia kiedy zarezerwowaliśmy salę.

Kolejną najpilniejszą sprawą było znalezienie fotografa i orkiestry. To również bardzo ważne bo dzięki dobrej orkiestrze "wesele chodzi" a dzięki fotografowi mamy piękną pamiątkę. My jesteśmy bardzo zadowoleni zarówno z orkiestry, jak i fotografa. Spisali się na 6+. Dlatego, jeśli jesteście z okolic Lublina to z czystym sumieniem mogę wam polecić Adama Szachsztnajdera (FB, strona internetowa), który wyczarował m.in. zdjęcia zamieszczone w tym poście, oraz zespół muzyczny Liberta Band, która bawiła naszych gości do 6.30 rano. Bawiłaby dłużej ale goście już poszli ;)

Jeżeli planujecie ślub i wesele, tak jak my, z dużym wyprzedzeniem, to po załatwieniu umów z lokalem, fotografem, dj/orkiestrą i ewentualnym kamerzystą to długo, długo nic już nie musicie robić.

Kolejną rzeczą, którą będziecie ustalać to jaką wódkę będą pili wasi goście (+ inny alkohol). My mieliśmy Wyborową. Liczba butelek zawsze jest sporna. Założyliśmy, że liczymy 0,7 l na parę pijącą (czyli tak mniej więcej od 16. roku życia, bo wiem, że w tym wieku zainteresowanie takimi rzeczami przez tak młodych ludzi jest dosyć spore ;)). Butelki mieliśmy o pojemności 0,5 l.

Następną sprawą jest kwestia zaproszeń. Ceny wahają się od 1,20 do nawet 10 zł za sztukę. Nasze zaproszenia były dosyć oryginalne i ogromny wkład w ich realizację miała siostra mojego męża, która wyczarowała piękne zaproszenia, winietki, menu, listy i numerki na stoły a także grafikę, którą później umieściłam na księdze gości.




Na końcu moich przygotowań był wybór sukni. Około pół roku przed ślubem wybrałam się z moimi przyjaciółkami na rajd po salonach z sukniami ślubnymi. Buszowanie zajęło nam pół dnia. Ale zakończyło się sukcesem bo w ostatnim odwiedzonym przeze mnie salonie (nie muszę wspominać, że już mi się nie chciało tam wchodzić?) znalazłam tę jedyną. A dokładnie "taką, tylko całkiem inną". W wybranym modelu urzekł mnie fason i wykorzystanie cekinów. Reszta była moim własnym wyobrażeniem. Suknię uszyła mi moja jeszcze przyszła teściowa. Wbrew pozorom to doświadczenie nie odbiło się źle na naszej psychice. Świetnie się dogadujemy, kocham moją teściową, bo nie dość, że jest równą babką to jest mamą mojego wspaniałego męża :)

Pół roku przed ślubem rezerwowałam też wizażystkę i fryzjera. Makijaż wykonała mi niezawodna Aneta Krzyżanek. Co do nakrycia głowy - nie miałam welonu, czym pewnie o mało nie spowodowałam zawału u niektórych ciotek. Prostuję: nie chciałam welonu, nie podoba mi się firanka na głowie, nie pasował ani do mnie ani do mojej kiecki. Zamówiłam sobie toczek w jednym z salonów ślubnych w Warszawie. Międzyczasie chodziliśmy z mężem na nauki przedmałżeńskie. Odbyliśmy 10 spotkań, ale wiem, że takie nauki można odbyć nawet w dwa weekendy. Trzy miesiące przed ślubem odebraliśmy zaświadczenia o naszym stanie cywilnym z Urzędu Cywilnego. Z tego co wiem to 1 marca 2015 r, zmieniło się prawo i takie zaświadczenie można odebrać już pół roku przed ślubem.


W końcu doszłam do podsumowania. Mam nadzieję, że pomogłam wam rozwiązaniu jakiś dylematów ślubno-weselnych. W następnym poście powiem wam więcej o swoim bukiecie oraz wrzucę inspiracje :) Wszystkie posty z tego cyklu znajdziecie w zakładce Projekt Ślub.

Trzymajcie się ciepło, Paulina

czwartek, 12 listopada 2015

Warsztaty u "Stokrotek"

Cześć :)

Dziś, razem z moją mamą, uczestniczyłam w spotkaniu koła Kobiet Aktywnych "Stokrotki". Spotkanie dotyczyło przygotowania bardzo praktycznej ozdoby jaką jest lampion. Taką dekorację można wykonać naprawdę ze wszystkiego. Podstawą do jej stworzenia może być szklanka, wazon, dzbanek, kielich czy nawet zwykły słoik. Całość wyklejamy papierem ryżowym ale myślę, że rozwarstwiona chusteczka higieniczna też zda egzamin. Innym wariantem mogą być nawet zwykłe farby plakatowe. Dodatkowo na lampionie możemy umieścić wybraną grafikę wyrwaną lub wyciętą z papierowej serwetki, papieru ryżowego czy innego materiału, stosowanego w technice decoupage :) Jako że Boże Narodzenie za pasem, dziś wykorzystałyśmy grafikę związaną ze świętami.

Taki lampion do doskonały pomysł na prezent handmade. Z resztą mam już kilka pomysłów w głowie i niedługo się nimi z wami podzielę :) A teraz czas na zdjęcia :)


Przykładowa praca, na której się wzorowałyśmy.

Mój projekt. Tak prezentuje się z jednej...

... a tak z drugiej strony :)

Tak prezentują się wszystkie prace.

Lampionik po lewej od mojego (tego zapalonego) zrobiła moja mama.
I jak? Podoba się wam? :)

Paulina

sobota, 7 listopada 2015

Jacek Komuda - Ostatni Honorowy

 Cześć :) Od wczoraj na Targach Lublin trwa Falkon. Jednym z autorów, których można tam spotkać jest Jacek Komuda. W związku z tym chciałabym się z wami podzielić moją opinią na temat jego najnowszej powieści Ostatni Honorowy. Wierzę, że was zainteresuje i chętnie po nią sięgniecie, bo warto!

Tytuł: Ostatni Honorowy
Autor: Jacek Komuda
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 367
Miejsce i rok wydania: Lublin 2015

Mam chyba słabość do książek Komudy. Albo za szybko je czytam albo za szybko się kończą. Jedno jest pewne: autor znany głównie z fantastyki umieszczonej w realiach Rzeczpospolitej szlacheckiej, tym razem zrobił mały "skok w bok" i akcję swojej najnowszej powieści usytuował w przełomach lat 30. i 40. oraz 80. i 90. XX wieku. Komuda odniósł się w niej do swojej pasji - walki na szable.

Głównym bohaterem książki jest Jakub Błażyk, młody szermierz, zawodnik warszawskiej Legii. Stronniczy werdykt na korzyść braci Rosjan sprawia, że chłopak postanawia odejść z klubu. Wtedy na jego drodze pojawia się pewien Francuz z propozycją zarobku wielkich pieniędzy w pojedynkach na ostrą broń białą. Walki, w których uczestniczyłby Kuba, aranżowane są dla bogatych obcokrajowców. Podczas sparingów przeciwnicy nie stosują się do żadnych sportowych reguł. Wygranym jest ten, który przeżyje lub nie odniesie znacznych obrażeń. Ciekawą postacią w tej powieści jest również Mistrz Tarło, od którego bohater uczy się fechtunku. 

Co więcej akcja powieści rozgrywa się w dwóch przestrzeniach czasowych - teraźniejszej (lata 80. i 90.), gdzie głównym bohaterem jest Jakub oraz retrospektywnej, rozgrywającej się wokół Samuela Przeździeckiego, rotmistrza Pierwszego Pułku Szwoleżerów (lata 30. i 40.). 

Czy Błażyk się zdecyduje? Czy wyjdzie z tego cało? Kim lub czym jest Szamszir? I co wspólnego ma Tarło z Przeździeckim? Kto jest tytułowym ostatnim honorowym? Tego dowiecie się dzięki zapierającym dech w piersiach opisach walk, w których autor jest niezrównany. Ta powieść was wciągnie i nie puści nawet wtedy gdy się skończy. 

Polecam!

Paulina,

wtorek, 3 listopada 2015

Warsztaty z Astrą

W ubiegły poniedziałek (26 października), miałam przyjemność uczestniczyć w szkoleniu organizowanym przez lokalną Księgarnię Topa-z i firmę Astra S.A. 2-godzinny kurs przeznaczony był głównie dla nauczycieli przedszkoli i klas 1-3 ale nie zabrakło też studentów oraz osób pracujących z dziećmi np. w bibliotekach.
Źródło: Google
Firmę Astra zna każdy kto chodził do szkoły albo przynajmniej brał udział w zajęciach plastycznych, nie wspominając o kompletowaniu wyprawki dla swojej pociechy. Astra to polskie przedsiębiorstwo działające na rynku nieprzerwanie od 1927 roku. Firma jest wam znana jest przede wszystkim z takich produktów jak farby, kleje, plastelina, modelina itp. Ale z pewnością nie wiecie, że jednym z pierwszych jej wyrobów były tusze a potem pióra i długopisy Zenith! To właśnie od nich Astra zaczynała swoją "karierę" ;) Dziś może pochwalić się szerokim asortymentem, skierowanym nie tylko do dzieci. Wyjątkowością produktów Astry jest to, że sporządzone są z wysokiej jakości składników pochodzenia naturalnego. Co więcej cała produkcja wraz z laboratorium umiejscowiona jest w Przemyślu. Firma posiada nie tylko liczne atesty ale również Europejski Znak Bezpieczeństwa - CE. To sprawia, że jej produkty są bezpieczne nawet dla najmłodszych użytkowników. Dodatkowym atutem jest przyzwoita cena, na którą stać każdego. Astra co prawda nie ma sklepu firmowego ani internetowego ale spotkać ją możemy w każdej księgarni z asortymentem przeznaczonym do rozwijania pasji i twórczości. Także w bełżyckiej Księgarni Topa-z KLIK :)

Źródło: Fanpage księgarni
Dość o marce, teraz kilka słów o wydarzeniu. Szkolenie było bardzo ciekawym doświadczeniem. Dowiedziałam się wielu rzeczy, które z pewnością wykorzystam w pracy z moimi siostrzeńcami oraz dziećmi, z którymi przyjdzie mi kiedyś obcować, np. jak w interesujący sposób zrobić świecznik ze słoika i farb fluorescencyjnych, płaskorzeźbę z masy papierowej, namalować obraz... plasteliną, ulepić biżuterię z modeliny i wiele innych. I jak się okazuje praca z produktami Astry to świetna zabawa nie tylko dla dzieci. Prowadząca szkolenie, pani Martyna Boniewska w interesujący sposób wprowadziła nas w asortyment marki, pokazała nietypowe ich zastosowanie (wymienione powyżej). Co więcej sama mogłam wypróbować niektóre produkty :)

Żródło: Fanpage księgarni
Źródło: Fanpage księgarni
Moja twórczość własna 
Na koniec spotkania, każdy z uczestników otrzymał mały upominek w postaci produktów Astry. Dostałam farby plakatowe, modelinę, plastelinę z brokatem, plastelinę zwykłą, klej oraz próbkę ich nowości - kredki Astrino, będące konkurencją dla słynnych kredek Bambino. Muszę wam powiedzieć, że szybko zakupiłam pełne opakowanie 24 kolorów, bo Astrino są świetne! Cudowne i żywe kolory, którymi super się cieniuje. Efekt zobaczcie na zdjęciu :) Jak dla mnie świetne uzupełnienie Bambino :) (o kolorowankach powiem innym razem).



Podsumowując, bardzo się cieszę, że mogłam wziąć udział w takim spotkaniu. Bardzo miłe doświadczenie oraz dużo nabytej wiedzy. Bardzo dziękuję organizatorom za stworzenie możliwości zapoznania się zarówno z produktami jak i sposobami ich wykorzystania.

Paulina

niedziela, 25 października 2015

Ozdobne ptaszki z masy solnej

Kolorowe ptaki z masy solnej są świetnym rozweselaczem przestrzeni - zarówno pokoju dziecięcego, jak i ogólnego wystroju domu. Dziś pokażę wam jak wykonać dwa warianty miłych oku ozdób. 


Pomysł na zrobienie czegoś z masy solnej wpadł mi do głowy gdy zostałam sama na dłużej ze swoimi siostrzeńcami, Jasiem i Zosią. Dzieci jednak okazały się być za małe na takie zabawy ale dla mnie wycinanie różnych kształtów było straszną frajdą i pomogło mi się zrelaksować. Złapałam bakcyla do tego stopnia, że robienie ozdób z masy solnej było jednym ze sposobów odstresowania przed ślubem. 

Tworzenie z masy solnej to świetne zajęcie nie tylko dla naszych pociech. Także lepienie z plasteliny, modeliny itp. pomaga rozwijać nie tylko wyobraźnię ale również zdolności manualne. Pozwala na skupienie się, zebranie myśli a dorosłym także powrót do czasów dzieciństwa. 

Generalnie w tworzeniu ozdób z tworzywa, który wam dziś proponuję najlepsze jest to, że do ich powstania możemy wykorzystać wszystko to co mamy w domu. 


Do przygotowania ptaszków użyłam:

  • masa solna (sól, mąka, zimna woda -PRZEPIS KLIK-)
  • wałek
  • nożyczki
  • foremki do wycinania ciastek (w moim przypadku był to ptaszek)
  • igła i nitka
  • papier do pieczenia 
  • piekarnik i blachę do pieczenia
  • kolorowe farby (użyłam akrylowych ale nadadzą się także plakatowe)
  • pędzle do malowania
  • woda
  • patyki do szaszłyków
  • wałek
  • kilka metalowych spinaczy
WYKONANIE

Krok 1.
Po uprzednim przygotowaniu masy solnej, rozwałkowujemy ją na placek grubości ok. 5 mm i wykrawamy z niego wybrany kształt, czyli ptaszki. 


Krok 2.
Wariant pierwszy
Jeżeli chcemy aby nasza ozdoba wisiała, to za pomocą tępej strony patyka do szaszłyków dziurkujemy ptaki w dwóch miejscach. U góry i dołu. ALE! Wcześniej ustalamy sobie ile ptaszków ma wisieć w jednym pionie. Ja ustaliłam, że mój pion będzie się składał z czterech sztuk. Stąd podwójnie podziurkowałam trzy ptaki a czwartemu zrobiłam dziurę tylko u góry. Ptaki układamy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.



Wariant drugi
Jeśli interesują nas ozdoby, które można włożyć np. do doniczki z kwiatami albo do stroika świątecznego to na zrobienie jednej sztuki potrzebujemy dwóch ptaszków i jednego patyka do szaszłyków. Wybrany kształt układamy od razu na blasze uprzednio wyłożonej papierem do pieczenia (w ten sposób unikniemy odkształcenia się naszego wzoru). Następnie smarujemy ciasto niewielką ilością wody, delikatnie wciskamy patyk do szaszłyków (tępą stroną) i przykrywamy drugim ptaszkiem. Całość lekko dociskamy.



Krok 3.
"Ciastka" ładujemy do rozgrzanego do ok 75 stopni Celsjusza piekarnika i suszymy. Chociaż ja swoje piekłam w 150 stopniach przez ok 10 minut. Pieczenie spowodowało różne wybrzuszenia i nierówności do moim zdaniem dodało moim ptaszkom uroku :)

Krok 4.
Wystudzone ptaszki malujemy tak jak nam się podoba. Ja użyłam farb akrylowych a skrzydełka i oczy zaznaczyłam czarnym pigmentem ale plakatówki też zdadzą egzamin. Całość można polakierować np. bezbarwnym lakierem do paznokci.



Krok 5.
Wariant pierwszy

Pomalowane ptaki nawlekam na nitkę przez uprzednio przygotowane dziurki. Do pierwszego ptaszka doczepiam rozłożony spinacz. Ptaki są gotowe do powieszenia :)


Mam nadzieję, że moja propozycja wykorzystania masy solnej przyda się w tworzeniu ozdób świątecznych. Zdjęcia robiłam telefonem i nie mam ich zbyt wiele, więc proszę o wyrozumiałość :) 

Pozdrawiam serdecznie, Paulina :)

środa, 21 października 2015

Żel-peeling pod prysznic BEBEAUTY Bali SPA

Cześć wszystkim :)

Dziś mowa o zdenkowanym już, żelu pod prysznic Bali, który jest stale dostępny na biedronkowym dziale kosmetycznym. Ten produkt szybko stał się moim ulubieńcem. Przede wszystkim przyciągnął mój wzrok interesującą szatą graficzną opakowania (gwoli ścisłości - zarówno ten jak i inne żele z serii SPA, mają zmienione butelki i etykiety; zawartość dalej jest ta sama :)) Kolejną rzeczą, która sprawiła, że stał się dla mnie atrakcyjny to to, że zawiera drobinki ścierające - delikatny peeling. Mój wybór padł więc nieprzypadkowo. Kupiłam go podczas trwania nieznośnych upałów. Jego kwaskowaty zapach oraz właściwości ścierające okazały się być w sam raz na gorące dni.


Według producenta, żel zawiera ekstrakt z awokado, mający właściwości regeneracyjne, nasiona moreli peelingujące skórę, a także odżywiające i nawilżające minerały z wód termalnych i ekstrakt z owoców egzotycznych. Szczerze mówiąc to nie zauważyłam żeby działał jakoś nadzwyczajnie. Na pewno po prysznicu z tym żelem, czułam się odświeżona. Zapach, jak wyżej wspomniałam, wydaje mi się kwaskowaty, nie czuję w nim nut awokado ani owoców egzotycznych tylko baardzo soczystej gruszki. Niemniej jednak jest bardzo przyjemny i nie mdlący na dłuższą metę oraz chwilę po prysznicu utrzymujący na skórze.



Opakowanie jest wykonane z przezroczystego i raczej miękkiego plastiku. Można więc kontrolować ubywanie produktu. Zamknięcie jest solidne ale nie sprawiające problemów. Co więcej można na nim postawić butelkę w celu wygarnięcia resztek. Jeśli zaś chodzi o sam produkt, to jest on raczej z tych rzadszych, ale nie leje się jak woda. Mieści w sobie bardzo dużo ścierających drobinek. Jakoś rzadko stosowałam go od razu na skórę. Jestem z tych osób, które nalewają produkt na szorstką część gąbki i energicznie pocierają nią skórę. Stąd nie mogę dokładnie stwierdzić właściwości peelingujących tego żelu. Z pewnością nie jest ostry i nie działa inwazyjnie na skórę. Oprócz tego dobrze się pieni i po wylaniu dużego kleksa na gąbkę byłam w stanie w całości się namydlić. Dlatego z czystym sumieniem mogę określić go jako wydajny. Cena też nie jest mocno wygórowana, za 300 ml zapłaciłam nieco ponad 4 zł.

Skład:
Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Polyethylene, Cocamidopropyl Betaine, Parfum, Laureth-3, Styrene/Acrylates Copolymer, Butylene Glycol, Phenoxyethanol, Actinida Chinesis Friut Extract, Magnifera Indica Fruit Extract, Cocos Nuicifera Fruit Extract, Propylene Glycol, Persea Gratissima Fruit Extract, Sodium Benzoate, Gluconolactone, Calcium Gluconate, Prunus Armeniaca Seed Powder, Acrylates/C-10-30 Magnesium Nitrate, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Sodium Chloride, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, CI 19140, CI 14720.

Polubiłam go i zaczęłam drugą butelkę. Z pewnością będę go często stosować :) A wy? Co sądzicie o tym produkcie? Swoje zdanie umieśćcie proszę w komentarzu :)

Paulina

piątek, 16 października 2015

Nawilżający balsam do ciała z d-panthenolem BIELENDA

Witajcie w słoneczny piątek :)

Dziś chciałabym się z wami podzielić moją opinią na temat nawilżającego balsamu do ciała z d-panthenolem Bielenda z serii skin clinic professional. 


Firmę Bielenda znam i lubię od bardzo dawna, dlatego nie przeszłam obojętnie obok jej nowości. Na dworze robi się coraz chłodniej a skóra szybko się wysusza, pęka i piecze. Dlatego warto sięgnąć po balsam-opatrunek. Producent wprowadził na rynek dwa warianty: nawilżający dla skóry suchej i normalnej oraz odżywczy dla skóry bardzo suchej. Ja zdecydowałam się na pierwszy. 

Od producenta:
Na odwrocie czytamy: wyjątkowy balsam do ciała o bogatej konsystencji i przyjemnym kremowym zapachu, przeznaczony do codziennej całorocznej pielęgnacji każdego rodzaju skóry, zwłaszcza suchej i normalnej. Receptura balsamu opiera się na silnych naturalnych substancjach nawilżających tzw. humektantach, które mają zdolność do wiązania i zatrzymywania wody, odpowiadają za właściwe nawodnienie naskórka. Balsam oparty jest na technologii dermalnego opatrunku mającego trwać 48 godzin. Działanie balsamu nastawione jest na kumulowanie wilgoci w naskórku i ograniczenie jej migracji. Balsam zapewnia odpowiedni poziom nawilżenia skóry, poprawia jej kondycję, jędrność i elastyczność, zmiękcza i wygładza szorstki naskórek. Działa jak opatrunek - daje odczucie ochrony, komfortu i otulenia skóry. Formułę balsamu wzbogacono d-panthenolem i alantoiną.


Moja opinia:
Po regularnym stosowaniu balsamu nie sposób nie zgodzić się z obietnicami producenta. Balsam świetnie nawilża wyjątkowo suche partie ciała. W moim przypadku były to nogi i łokcie. Po kilku użyciach zauważyłam poprawę. Co więcej szybko się wchłania, pięknie pachnie i nie klei się do ubrań. Aplikuję go zwykle po wieczornym prysznicu więc nie muszę długo czekać by założyć piżamę. Konsystencja balsamu jest gęsta ale nie tępa, więc nie ma problemu z dokładnym rozsmarowaniem. Muszę zwrócić uwagę na jego niesamowitą wydajność. Nie trzeba go wiele by dokładnie pokryć daną część ciała :) Balsam zamknięty jest w plastikowej, białej butelce o pojemności 400 ml. Ma wygodne zamknięcie typu klik, na którym bez problemu można postawić butelkę do góry nogami po to by wydobyć resztki. Dodatkowym plusem jest atrakcyjna cena. Za 400 ml produktu zapłaciłam 12 złotych.




Skład:
Aqua(Water), Glycerin, Ethylhexyl Cocoate, Ethylhexyl Stearate, Paraffinum Liquidum (Mineral Oil), Petrolatum (Nota N), Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Cetearethe-18, Cyclopentasiloxane, Panthenol, Allantoin, Sodium Lactate, Dimethicone, Sodium Polyacrylate, Propylene Glycol, Disodium EDTA, Phenoxyethanol, Methylparaben, Ethylparaben, DMDM Hydration, Parfum (Fragrance), Butylphenyl Methylpropional.

A wy? Macie? Używacie? Dajcie znać w komentarzu :)

I jeszcze piosenka na rozluźnienie :)


Paulina

czwartek, 15 października 2015

Wieczór z książką: Jonas Jonasson - Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął

Tytuł: Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Autor: Jonas Jonasson
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 416
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2015
Okładka: miękka ze skrzydełkami


„Właśnie minęło dziesięć dekad nadzwyczaj bogatego w wydarzenia życia Allana Karlssona. Problem w tym, że zdrowie nie odmawia mu posłuszeństwa i wielka feta z okazji setnych urodzin jednak będzie musiała się odbyć w domu spokojnej starości. Ale człowiek, który jadł kolację z przyszłym prezydentem Trumanem, leciał samolotem z premierem Churchillem, pił wódkę ze Stalinem i znał Mao Zedonga, nie może tak po prostu zdmuchnąć świeczek na torcie. Wymyka się przez okno i rusza w swą ostatnią życiową podróż…”

No właśnie. Wspomniana „ostatnia życiowa podróż” obfituje w szalone zwroty akcji, które bohater przyjmuje ze stoickim wręcz spokojem. I jak wskazuje tytuł żwawy staruszek wychodzi na jej spotkanie oknem. W tej czarnej komedii główna akcja przeplata się z dawnymi przygodami Karlssona. Sam bohater jest prosty aż do bólu, szczery aż do bólu i uczciwy aż do bólu. Ponadto Allan ceni sobie dobre wychowanie i wódkę. Z resztą inni uczestnicy zdarzeń przedstawionych przez autora, zdają się być podobni do Allana. Szczególnie jeśli chodzi o wódkę (a także alkohol w ogóle).

Nie wiem czy Szwedzi mają taką cechę charakterystyczną ale styl pisania Jonassona jest bardzo podobny do stylu… Astrid Lindgren. Wiem, porównanie nietęgie, ale to była moja ulubiona pisarka, kiedy byłam małą dziewczynką i to w jej powieściach zaczytywałam się do tego stopnia, że mama musiała mi je chować bo nie istniało nic tylko książki ;). Styl Jonassona i Lindgren cechuje się lekkością pióra, wartką akcją, wciągającą fabułą i interesującymi bohaterami. Treść jest przystępna dla czytelnika. Stulatek wielokrotnie doprowadzał mnie do łez, ale były to łzy rozbawienia, bo nawet poważne sytuacje opisane są tam całkowicie przewrotnie. W całej swej prostocie książka skonstruowana jest w bardzo inteligentny i wyważony sposób, wymagający od odbiorcy czynnego myślenia i czujnego czytania a także podstawowej wiedzy historycznej bo to właśnie do niej odwołuje się autor.

Serdecznie wam ją polecam. Jest fajna na „aktywne odprężenie”. Książkę otrzymaliśmy w prezencie zamiast kwiatów z okazji ślubu. Bardzo dziękujemy Agacie za prezent :) 

I jeszcze pasująca do książki piosenka Come Jain :)



Pozdrawiam, Paulina. 

środa, 7 października 2015

Dziegciowa oczyszczająca maska BANIA AGAFII

Część. Zanim opiszę efekty działania maski, najpierw w ogóle napiszę dlaczego zdecydowałam się na jej zakup.

Jakiś czas temu moja znajoma zmieniła nazwę, lokalizację i formę swojego sklepu kosmetyczno-higienicznego. Powstała drogeria z prawdziwego zdarzenia. W związku z tym wydarzeniem, przewidziano różne atrakcje dla klientów. Jedną z nich było profesjonalne aparaturowe badanie skóry. Dzięki temu dowiedziałam się, że moja cera z przesuszonej i wrażliwej zmieniła się w tłustą w strefie T i suchą na policzkach. Zalecono mi odpowiednie kosmetyki, o których szerzej będzie w następnych postach.


Ostatnio, prawdopodobnie przez zmianę żywienia strasznie wysypało mnie na twarzy. Krostki nie bardzo chciały się goić. I jak już je trochę zaleczyłam to w moje ręce wpadła dziegciowa maska oczyszczająca i dwa inne produkty Agafii, których recenzje na pewno się tutaj pojawią. Z produktami tej firmy miałam styczność już wcześniej (szampon i maska do włosów - KLIK), więc byłam niemal pewna, że maska da pozytywne efekty. 

I dała. W życiu nie miałam takiej skóry na twarzy. Gładka ale taka lekko tępawa w dotyku, jakby pozbawiona tych wszystkich zanieczyszczeń. Oczyszczona, ukojona, zmatowiona i dodatkowo głęboko nawilżona. Wszystkie zaczerwienienia praktycznie znikły - te bardzo czerwone zbladły. I mimo, że nałożyłam ją (oraz zmyłam) wieczorem to na drugi dzień moja twarz nie świeciła się tak intensywnie jak zwykle.


A jeżeli chodzi o samą maskę to zamknięta jest w wygodnej i elastycznej tubie z korkiem o pojemności 100 ml. Konsystencję ma raczej gęstą. Kolor kremowy. Po nałożeniu na twarz nie spływa i raczej szybko zastyga, nie naciągając przy tym skóry. Zapach przyjemny dla nosa. Cena też jest fajna bo kosztowała mnie tylko 5 złotych. 

Maska zawiera przede wszystkim brzozowy dziegieć (to coś o czym czytaliśmy u Sienkiewicza, Orzeszkowej a nawet Sapkowskiego), który według producenta jest naturalnym antyseptykiem, normalizuje wodno-tłuszczowy bilans skóry (oj znormalizował!). Innymi składnikami są organiczny ekstrakt z szałwii i ałtajski miód, które tonizują i podnoszą elastyczność skóry, oraz sól rapa mająca za zadanie otworzenie porów i oczyszczenie skóry. Maseczka jest produktem zawierającym w pełni naturalne składniki i nie zawierającym SLS.

Skład:
Aqua, Dicaprylyl Ether, Butirospermum Parkii (Shea Butter), Organic Salvia Officinalis Leaf Extract (organiczny ekstrakt szałwi), Mel (ałtajski miód), Rapa Salt (sól rapa), Pix Liquida Betula (dziegieć brzozowy), Kaolin, Glyceryl Stearate, Organic Borago Officinalis Oil (organiczny olej ogórecznika), Cetearyl Alcohol, Sorbitane Stearate, Sodium Cetearyl Sulfate, Xanthan Gum, Benzyl Alcohol, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Parfum, Citric Acid.

Maskę można zakupić w Internecie oraz stacjonarnie na wyspach i sklepach z naturalnymi kosmetykami.

A wy? Mieliście do czynienia z tą maską? Zapraszam do komentowania :)

Paulina

sobota, 3 października 2015

Hej, to znowu ja...

W całym swoim prawie dwudziestotrzyletnim życiu prowadziłam wiele blogów. Na początku były to wypociny nastolatki, później wypociny nastolatki-buntowniczki, następnie epizod (który jeszcze jest aktualny) blogowego współprowadzenia w tematyce kosmetyków, równolegle powstał blog o moich zainteresowaniach ale nie rozwinął zbytnio skrzydeł, kolejnym, także stworzonym równolegle było "co przeczytałam/obejrzałam" a jeszcze później "co ugotowałam". Istna blogowa ewolucja. Z kolei na tym blogu będzie wszystko co wymieniłam wyżej, pomijając dwa pierwsze punkty ;) Słowem: Projekt Paulina

Dawno nosiłam się z tym żeby stworzyć coś, gdzie będę mogła podzielić się czy to z czytelnikami, czy to nawet sama ze sobą, tym co mnie otacza. Zapachami, smakami, odczuciami... Będzie kosmetycznie, będzie książkowo, fotograficznie, filmowo i muzycznie. Postanowiłam scalić w jedno to, co dotychczas stworzyłam. Z jakim efektem?

Zdaniem niektórych mogą to być wynurzenia piętnastolatki. Szczerze, to nie umiem i nigdy nie umiałam w pełni przekazać swoich odczuć. Ale przecież z każdej poczwarki rodzi się motyl, prawda?

Dziś zostawiam was z pozytywną energią Domowych Melodii ;)



Paulina